Najnowsze wpisy


lip 26 2017 Gorzej nie będzie
Komentarze (0)

Dzień zabiegu. Popołudnie

Trzeba powiedzieć szczerze trzy rzeczy: 1. Jestem mało odporna na cierpienie; 2. Panikuję i rozczulam się nad sobą; 3. Ból po operacji haluksów jest faktycznie okropny. Ale jedno jest pocieszające: gorzej niż dziś już nie będzie.

     Mimo, że niestety jestem raczej słabym ogniwem, co przysparza całej mojej rodzinie powodów do niepokoju i trosk, i mimo że od dziecka jestem dość częstą bywalczynią gabinetów lekarskich, dentystycznych, pogotowia i szpitali, nie uodporniłam się na ból. Ten, który dopadł mnie jakieś dwie godziny po operacji jest pulsujący, piekący i świdrujący równocześnie. Dostałam coś przeciwbólowego, ale niewiele to pomogło (mogę być trochę uodporniona, bo raz w miesiącu łykam ketonal forte, tylko to mi pomaga na miesiączkę). Rozglądam się nerwowo po sali, szukając wzrokiem czegoś, co chociaż na chwilę pozwoli mi skupić się na czymś innym niż ból. Na ścianach wiszą zdjęcia w antyramach: łąka, las, jezioro… Na chwilę udaje mi się wrócić pamięcią na Mazury, skąd niedawno z Zenonem wróciliśmy.

Łup! Znowu szarpnięcie w kościach.

Niebo za oknami ma kolor bezdennie szary, bez żadnej chmurki. Obok pani Zosia, też cierpiąca po operacji biodra, jakby nawiązując do okien, w które się wpatruję, zasyczała z bólu:

- W innym szpitalu, gdzie kiedyś leżałam, były kraty w oknach, żeby pacjenci nie skakali z bólu.

W innej sytuacji może bym się zaśmiała z tego czarnego żartu, teraz jednak nie mam nawet siły unieść kącików ust w górę. To straszne, ale naprawdę w chwilach silnego bólu, przemykały mi po głowie takie myśli, żeby wykonać salto naprawdę mortale.

Zenon cierpliwie głaska mnie po głowie, nie wiedząc, jakie absurdy się w niej teraz kryją. Ogarnęło mnie wielkie pragnienie, żeby gdzieś biec, uciec stąd, uciec od tego bólu. Tylko jak? Tylko gdzie?

- Chcę do mamy. – załkałam.

Poczułam się małą dziewczynką i rozpłakałam nad swoim losem. Łzy przyniosły mi chwilową ulgę.

- Wiesz, jak Irenka źle znosi szpitale. – Zenon mówi do mojej mamy zamiennie „Irenko” i „pani Irenko”, jeszcze się nie zorientowałam, od jakiej sytuacji to zależy, ale jej to nie robi różnicy. – Złapałaby tylko doła, widząc cię w takim stanie. Jutro już prawdopodobnie wyjdziesz i odwiedzi cię w domu.

Głos ma ściszony, kojący. Na chwilę się uspokajam.

I kolejne elektryczne rażenie w stopach. Jej, jak boli!

Płaczę już na głos, nie czaję się. Współpacjentki nie mają żalu, rozumieją.

Ból staje się bardzo irytujący. Trwa jak dla mnie za długo. Ze złości mam ochotę ugryźć Zenona. Pierwotny instynkt samoobrony każe mu w ostatniej chwili odsunąć rękę i podetkać mi pod usta szpitalną kołdrę. Może być. Zagryzam. Tabletka zaczyna nareszcie powoli działać…

pacjentka   
lip 26 2017 Operacja
Komentarze (0)

II dzień w szpitalu. Południe.

Operacja, a właściwie zabieg, bo nie jest to bardzo niebezpieczne i skomplikowane działanie na mózgu czy sercu, może być wykonywany różnymi metodami. Nie pytałam jednak, której ja zostanę poddana, za bardzo mnie to dotyczy, abym mogłą się zdystansować do drastycznych opisów lub tym bardziej filmów na YouTube. Przez tę ignorancję nawet nie wiedziałam, że już od dawna po tym zabiegu nie zakłada się na nogi gipsu.

      Z mojej perspektywy wyglądało to tak: Zawieziono mnie na salę operacyjną. Sama przejażdżka była miła. Jak to mówią: „miłe złego początki”- przemknęło mi przez myśl. Przeniesiono mnie na łóżko operacyjne.

- Pani jest nauczycielką? – uśmiechnął się do mnie duży łysy lekarz. Pyta, ale już wie. Skąd?

- Polonistką - dodaje mały łysy lekarz.

Cholera, namierzyli mnie!

- Oj, to obcinamy obie nogi. Nie lubiłem polskiego. Co miałeś na świadectwie z polaka? - duży zwraca się do małego, wyraźnie uradowany ze swojego żartu.

- Dwóję. - po ocenie wnoszę, że mały też nie lubił.

- Ależ panowie, ja jestem dobrą nauczycielką, to znaczy uwielbiam moich uczniów, a oni mnie. Jak pójdę na zwolnienie, to będą za mną płakać.

Pewnie mi nie wierzą, mimo że nieprawdziwe jest tylko ostatnie zdanie. co do frazy "a oni mnie" też mam czasem wątpliwości, ale szybko je przeganiam, staram się nie nadwyrężać mojego i tak nie za wysokiego poczucia wartości. Obaj lekarze mają jednak bardzo przyjazny wyraz twarzy, który bynajmniej nie wróży chęci obcięcia mi nóg czy spieprzenia operacji w odwecie za nie postawione przeze mnie dwóje. To już kolejni ortopedzi na mojej drodze którzy źle wspominają język polski. Może to ich cecha rozpoznawcza? Następnym razem będę podawać tylko mój drugi zawód: logopeda. Nie, to jeszcze gorzej. Ludzie zaczynają wtedy z namaszczeniem wypowiadać każde słowo i atmosfera robi się lodowata.

Dostałam zastrzyk w okolice kręgosłupa (czyli znieczulenie podpajęczynówkowe) i za chwilę straciłam kontakt z własnymi nogami. Podłączyli mnie pod stosowną aparaturę, badającą pracę serca, do tego jakaś kroplóweczka. Bardzo liczyłam na zaśnięcie, nawet dwa razy delikatnie zasugerowałam anestezjologowi, że miło było by przespać tę wiekopomną chwilę. Zbył mnie dobrotliwym uśmiechem i kiwaniem głowy. A ja przynajmniej miałam co rozważać przez godzinę operacji; co autor tych gestów miał na myśli... Tak więc przytomna przez całą godzinę operacji (tyle mniej więcej trwała, dzięki temu, że operowało mnie dwóch ortopedów) leżałam oddzielona od pracujących lekarzy i pielęgniarek parawanem. Szkoda, że nie zapamiętałam, który ortopeda złapał za którą nogę, mogłabym sobie później porównać efekty pracy jednego i drugiego… Nie słyszałam ich rozmów, zza parawanu dobiegały mnie tylko przytłumione (dzięki Bogu!) metaliczne dźwięki narzędzi w rodzaju młotków czy piłek ręcznych. O zgrozo! Jak w warsztacie, tylko że rzeźbią w moich kościach. Ciekawe, czy tak czuł się Pinokio w pracowni Dżepetta...

     W końcu słyszę upragnione: KONIEC.

     Wznoszę oczy ku górze w podzięce mojemu Aniołowi Strożowi i ukochanej Babci. Na pewno się mną opiekowali, czułam to. Babcia, gdyby żyła, zamartwiałaby się moim zabiegiem tak, jakby to był przeszczep serca. Kochana moja Gienia, zawsze zatroskana o całą rodzinę...

     Nie czuję żadnego bólu, nie jestem też odurzona żadnym rozweselaczem (i dobrze, w przeciwnym razie może nuciłabym „Tańcowały dwa Michały…”), więc w pełni świadoma grzecznie dziękuję całemu zespołowi za, mam nadzieję udaną, operację. Ekipa odpowiada uśmiechem i równie grzecznym: „proszę bardzo”. Przenoszą mnie z bezwładnymi nogami (bardzo dziwne uczucie, jakby nie należały do mnie) na moje łóżko. Stopy mam zabandażowane do połowy, razem z palcami, do ćwierci łydek mam namalowane pomarańczowe kozaczki z jodyny. Krwi nie widać, to dobrze. Już na oddziale w korytarzu pochyla się nade mną dodatkowa głowa- jest mój Zenon kochany! Na odchodne lekarz rzuca jeszcze żarcik, że z dwoma drutami w palcach będę wspaniale mogła odbierać stacje radiowe. Świetnie, jak się będę nudzić, to poszukam sobie Trójki. Nie o słuchaniu radia teraz marzę. Tak bardzo chce mi się pić. Niestety, przez 6 godzin nie wolno mi ani pić, ani jeść. Do tego mam się nie ruszać. Mam leżeć spokojnie na płasko. Oj, długo. Żebym nie osłabła w tym oczekiwaniu, dostaję kroplówkę. Po jakimś czasie żyła mnie rozbolała, bo dużo tych płynów w nią dziś pompowali.

Macham do moich współpacjentek. Pani Zosia wróciła wyjechała na operację wcześniej niż ja i wróciła chwilę przede mną. Wszystkie jesteśmy spokojne.

- Jak nogi?- na twarzy Zenona maluje się słodka czułość. Mógłby mieć zawsze taki głupawo-rozkoszny wyraz twarzy i łagodny, kojący głos. Od jakichś 26 godzin jest na każde moje skinienie.

Wczoraj, kiedy wyszedł, pani Zosia zapytała wprost, czy jest pantoflarzem.

- Oh, chciałabym, chciała...- zanuciłam. - Na takiego się zapowiadał, kiedy się poznawaliśmy, ale pozory mylą niestety. - westchnęłam.

Miny wszystkich trzech pań wyrażały zdumienie.

- No a co? Na świecie byłby porządek, gdyby wszyscy mężczyźni byli pantoflarzami. –orzekłam praktycznym tonem pani Dulskiej.

Żadna nie zaprzeczyła.

Też kiedyś pragnęłam chłopaków, później mężczyzn, od których wiało chłodem, w których guście nie byłam, nawet tych, którzy mnie po prostu olewali. Ta niedostępność, ta gra, to polowanie, nawet te litry łez wylanych w poduszkę! Jest to w jakiś sposób pociągające. Na szczęście już wyrosłam, wyleczyłam się z tego. Moja miłość własna każe nie lubić mi gości, którzy nie lubią mnie, a zachwycać się tymi, którzy okazują mi sympatię i zainteresowanie. I tak było by idealnie. Ale że nigdy nie umiałam znaleźć w niczym złotego środka, zaczęłam doceniać chwile, kiedy ta sympatia i zainteresowanie szły lekko w kierunku podporządkowania.

W obliczu operacji i choroby na co dzień wyemancypowany Zenon jest najczulszy w świecie, a nawet podporządkowany każdej mojej prośbie i zachciance.

Zaraz, gdzie to ja przerwałam… Aha, jak nogi, zapytał. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam:

- Lekko zaczynają mrowić, ale nie bolą. Mam trochę irytujące wrażenie, że coś ciężkiego leży mi na nogach. Wiesz, jak we śnie, kiedy zdrętwieją, chcesz je podnieść, a nie możesz.

Jakiś czas później:

- Bolą, ale trochę.

- Może poprosić o coś przeciwbólowego? – Zenon chciał iść do dyżurki pielęgniarek.

- A przestań, na taki ból?

- Ale może lepiej zatamować ból teraz, póki jest mały, zanim się rozpanoszy... – już podnosił się z krzesła.

- Daj spokój. – machnęłam ręką - Miesiączki mam gorsze.

W środku czułam dumę. Jestem taka dzielna, jestem taka dzielna!

Niedługo później:

- Siostrooooo!!!

pacjentka   
lip 26 2017 Ten dzień
Komentarze (0)

II dzień w szpitalu. Poranek.

Niestety tego dnia nie będziesz gwiazdą oddziału. Zdejmij biżuterię (najlepiej od razu zostawić ją w domu). Żadnego makijażu, ani nawet balsamu do ciała, czy choćby kremu na twarzy, bezwzględnie żadnych żeli, hybryd, nawet zwykłego lakieru na kończynach dolnych i górnych. Nie można też niczego jeść ani pić, nawet wody.

Halluks valgus. Dwie nogi na raz. Spojrzałam na moje stópki (dziwnie to brzmi przy rozmiarze 41). Całkiem ładne, a haluksy mało widoczne. Ale bolące, jesienią i wiosną nawet bardzo bolące. Dlatego tu jestem. I dzielnie wytrzymam tę operację na NFZ, o której naczytałam się samych najgorszych rzeczy. Ze strachu boli mnie brzuch. Oj tam, przed wizytą u dentysty też boli. Przeżyję.

- Proszę połknąć tę tabletkę. – pielęgniarka nachyliła się nade mną z plastikowym kieliszkiem.

O, brzuch już nie boli. Robi się przyjemnie. Nie wiem, co połknęłam. Dlaczego nie dostałam tego na noc? Mimo że jest już zupełnie jasno, współpacjentki rozmawiają, pani Zosia się krząta, ja zasypiam w słodki sen, nawet nie wiem, kiedy.

Z drzemki wybudziła mnie siostra. Mam szybciutko wziąć prysznic i przebrać się w przykrótką, ale szeroką lnianą koszulkę wiązaną na plecach, taką w typowo hospital casualowym stajlu w kolorze spranego błękitu. Ciepła woda jak zawsze dodała mi otuchy. Jak dobrze, że mogę założyć chociaż swoje majtki. Ha, intuicyjnie spakowałam pod kolor szpitalnej koszulki. Wskakuję pod kołdrę i czekam. To czekanie jest stresujące, trudno mi skupić się na czytaniu. Pić nie mogę, więc zwilżam tylko usta wodą.Po operacji przez kilka godzin nie będzie wolno mi się ruszyć, więc porządkuję swoją szafkę. Rzęsy zrobione u kosmetyczki, rzadko sobie na to pozwalam, ale w obliczu takiego wydarzenia... Depilacja nienaganna, jeszcze tylko elegancki warkocz i jestem gotowa. Lekarze to też ludzie, a ludzie lubią plotki. Nie będą mnie obgadywać, kiedy ja nie będę mogła się odgryźć!

Przyszli po mnie. I zabrali razem z łóżkiem. I pojechała Kleopatra windą marki Otis...

pacjentka   
lip 26 2017 "Lecz gdy płynie mrok wieczorny..."...
Komentarze (0)

I noc w szpitalu

Wieczorem powinien przyjść anestezjolog na rozmowę (do mnie dotarł dopiero koło godziny 23, bo do późna uczestniczył w operacji). Na noc przed zabiegiem warto poprosić o tabletkę na sen.

     Staram się uspokoić nerwy wodą pod prysznicem. Ciepły strumień ogrzał trochę moje zdrętwiałe ramiona.

     Anestezjolog pochwalił mnie za to, że dobrze wypełniłam ankietę. Powiedziałam, że jakąkolwiek formę znieczulenia dla mnie wybierze, nie chciałabym uczestniczyć w niej absolutnie żadnymi zmysłami, łacznie ze wzrokiem i słuchem. Przyjął to kiwnięciem głowy.

     Jestem wdzięczna współlokatorkom za to, że pozwoliły mi zapalić lampkę, żebym mogła trochę poczytać. Książki o lekkiej tematyce zawsze mnie uspokajają. UspokajaŁY. Dziś nie działa nawet powieść o dominującej tematyce ogrodniczej. Tabletka nasenna, którą dostałam od pielęgniarki, nie jest w stanie przenieść mnie w objęcia Morfeusza. Pani Zosia też będzie jutro operowana, ale po miarowym oddechu słyszę, że oswoiła się już z tym faktem.

     Chrapanie jestem w stanie znieść, zwłaszcza jeśli jest jednostajne i niezbyt głośne. Ale kiedy pani Krysia zaczęła pojękiwać przez sen, nie byłam w stanie tego znieść. Mój organizm reagował na te dźwięki podrygiwaniem i przyspieszonym biciem serca, bo tego typu dźwięki odczytuję, zgodnie z atawistycznym programem, jako wołanie o pomoc, alarm. Poduszka na łeb. Setny raz obrót na drugi bok. Pozycje gimnastyczne rodem z koreańskiego cyrku. I nic. Łóżka szpitalne bywają wyjątkowo niewygodne. A może to wina cieniutkich materacy, bo podnośniki oraz regulacje na nogi i plecy to akurat bardzo dogodne rozwiązanie. Nogi w górę, plecy w dół, albo odwrotnie. I nic. Nic. Naczytałam się w internetach, nasłuchałam strasznych wieści, i teraz boję się tej operacji. Okropnie się boję.

     Po pierwszej w nocy musiałam nareszcie zasnąć, bo jakby wyrwana z innego świata usłyszałam nagle głos pani Stasi:

- Cholera jasna, jakie te jebane materace niewygodne!

pacjentka   
lip 25 2017 Mindfulness
Komentarze (0)

I dzień w szpitalu. Popołudnie.

Trzeba dokładnie przeczytać i wypełnić ankietę przed zabiegiem. Jest obszerna, ale warto podejść do niej rzetelnie. Pytają w niej o stan zdrowia, przebyte operacje i poważne choroby, przyjmowane leki itp. W innej sytuacji obniżyłabym sobie trochę wagę a podciągnęłabym wzrost, ale tutaj wolałam nie ryzykować za słabej dawki znieczulenia i podałam stan faktyczny. Ankieta szczegółowo objaśnia, czym się charakteryzują różne rodzaje znieczulenia. Można zasugerować preferowany rodzaj, ale i tak ostateczną decyzję podejmuje anestezjolog.

     Cytuję ze szpitalnej ankiety: "Nam anestezjologom nie chodzi tylko o to, żeby Państwo przespali zabieg, ale żeby go Państwo przeżyli". Moja Przyjaciółka skomentowała to tak: "Nie czytałaś w <<Charakterach>> o mindfulness? To trening uważności. Każdą chwilę swojego życia masz przeżywać świadomie". Operację też?!- pomyślałam ze zgrozą. Śmieszki-heszki, ale kiedy człowiek już leży w białej sali, to gotów uwierzyć, że zgodnie z tym mindfulness, może zostać pozbawiony znieczulenia. Dalsza część ankiety podoba mi się bardziej: "24 godziny po operacji nie wolno Państwu wykonywać niebezpiecznych czynności (m.in. przygotowywanie posiłków)". Skoro gotowanie jest niebezpieczne, myślę, że te 24 godziny można by nieco przedłużyć, np. na 24 dni. W każdym razie lepiej nie ryzykować i zostawić pracę w kuchni innym. Pomyślałam o moim kursie gotowania, który rozpoczęłam kilka tygodni temu, a który zgodnie z dyrektywami unijnymi muszę zakończyć do 31 października. Tylko… kto mnie będzie na niego woził i czy z wysokości wózka dosięgnę blatu i wszystkich narzędzi w Szkole Szarlotka-Pychotka? A może po operacji szybko stanę na nogi? Ale jak ustoję przez osiem godzin warsztatów? Projekt unijny, dania wykwintne, nie tanie, fachowcy wysokiej klasy, pełne wyposażenie, a do tego wszystko za darmo, więc i pewnie groźne sankcje za rezygnację są przewidziane. Milion euro, trybunał w Strassburgu, a może i brexit...

     Moje katastroficzne rozważania przerywają współlokatorki: pani Zosia, pani Krysia i pani Stasia. Są miłe, niestety mocno schorowane, bardzo gadatliwe. Lubię starszych ludzi. W dzieciństwie spędzałam mnóstwo czasu z Dziadkami, których kochałam nad życie i pewnie stąd ta sympatia do osób po 70-tce. Ale 70-tka 70-tce nierówna. Jak się okazało, wszystkie trzy panie są mniej więcej w jednym wieku, ale na oko jedna zachowaniem, barwą głosu i ogólnie całą swoją aparycją wygląda na góra 60-tkę, druga faktycznie na 70-tkę, ale trzecia to już zaawansowana 80-tka. Od czego to zależy- myślę. I jak ja będę wyglądać w ich wieku? Pogoda ducha, podejście do życia, geny, doświadczenia życiowe, praca, którą się przez lata wykonywało, status majątkowy, odżywianie, rodzina,... pewnie wszystkie te czynniki po trosze.

     Zenon załatwił mi krokiety z baru na dole, bo na dzisiejszy obiad należała mi się tylko zupa, i pojechał do domu. A właściwie załatwiać masę spraw, które się piętrzą po jego niedawnym powrocie zza granicy na ojczyzny łono. Smutno mi się zrobiło, kiedy wyszedł. Dopadła mnie jakaś nagła reminiscencja z pobytu w szpitalu sprzed dwudziestu kilku lat- ja taka mała, szpital taki ogromny, zapach leków taki mdlący, atmosfera taka straszna, ja taka samotna, i niespodziewanie zachciało mi się płakać.

- Już trzeci raz robią mi endoprotezę, w tym drugi na to samo biodro. Przewróciłam się, kiedy układałam zakupy w lodówce i trach! po endoprotezie.

- To tak jak ja!

- A ja mam gorzej. Oprócz endoprotezy jeszcze kolano roztrzaskałam.

Zaczęło się: licytacja na choroby. – pomyślałam z irytacją - Wygrywa ten, kto ma gorzej.

- Jeszcze żeby miał się kto mną zająć. Pani to ma córkę, widziałam, taka fajna, troskliwa. Pani- męża, a młodziutka pani (tu spojrzenie na mnie)- męża czy chłopaka. A ja nikogo. Samiuteńkam w mieszkaniu. Mąż zmarł osiemnaście lat temu, ale nie ma dnia, żebym po nim nie płakała. – w oczach pani Stasi faktycznie zabłyszczały łzy.

- Mój zmarł w zeszłym roku. – zwierzyła się pani Zosia.

Czyli inni mają gorzej- zawstydziłam się w duchu i ze współczuciem przysłuchiwałam się rozmowie dwóch starszych pań. Pani Krysia tymczasem drzemała.

- O, to się przynajmniej pani nacieszyła mężem.

- A pani mogła wyjść za mąż drugi raz. Co to jest 50-tka, jeszcze młoda pani była. – odparowała pani Zosia.

- A gdzie tam. W hucie szkła musiałam zasuwać za parę groszy. I syna chorego miałam. Zmarł w zeszłym roku. Boże! – pani Stasia już naprawdę płakała.

- Mój dziesięć lat temu zmarł. Tak nagle. – odpowiedziała na to pani Zosia.

Teraz zawstydziłam się podwójnie. Zachciało mi się jeszcze bardziej płakać, ale teraz już nie nad swoim losem. Czując, że nie wytrzymam dłużej, że tematyka rozmowy jest za trudna, a nie mogąc przestać słuchać, postanowiłam włączyć się do dyskusji i skierować ją w nieco inną stronę. Próbowałam na różne sposoby, kiedy jednak okazało się, że temat zmarłych mężów jest niewyczerpany, a potrzeba rozmawiania o nich bardzo duża, zagadnęłam:

- O, to musiały mieć panie wspaniałych mężów.

Pani Zosia się ożywiła:

- A tak, tak. Był marynarzem. To była piękna miłość. Życzę ci takiej. Dla niego wyjechałam z Mazur na Dolny Śląsk i zostawiłam takiego młodego oficera. Do dziś, jak o tym pomyślę, to żal mi chłopaka. Był taki zakochany we mnie. Odnalazł mnie po pół roku i przyjechał tu za mną. Ale ja byłam już wtedy mężatką. Ponad pięćdziesiąt lat z moim mężem szczęśliwie przeżyłam.

W duchu zrobiło mi się żal biednego oficera. W filmach nikt się nie zastanawia nad losem porzuconych. A w komediach romantycznych, żeby oszczędzić widzom takich dylematów, tych porzuconych czyni się czarnymi charakterami. Wtedy widz ma niezmąconą radość triumfu PRAWDZIWEJ miłości nad niby-zdawało-mi-się-dopóki-cię-nie-poznał/-am/-em-miłością. A w życiu? No cóż, kiedyś boleśnie doświadczyłam roli tej, która musi poświęcić się, żeby ktoś był z kimś innym szczęśliwy.

- Ja też miałam dobrego męża- pani Stasia przerwała moje rozmyślania - To znaczy ideałem to on nie był, nie. No bo takich nie ma. I miłości idealnej też nie ma. Ale jak to mówią: z chłopem źle, ale bez chłopa jeszcze gorzej.

- O, to musiała być prawdziwa miłość. - westchnęłam.

- Oczywiście, że tak. - zapewniła z zapałem pani Stasia. A po chwili załkała - Bez męża to kobieta nic nie warta.

Czyli całe moje dotychczasowe 31-letnie życie nie miało najmniejszego sensu?! Nie wiedziałam, czy dla poprawy samopoczucia zadzwonić do Zenona i zażądać natychmiastowo ślubu online (ponoć już takie się odbywają, gdzieś tam w świecie), czy zawołać siostrę i poprosić o środek nasenny, albo rozweselający. A może od razu Pavulon...

pacjentka